Uwaga! Jeśli sobie nie chcesz psuć humoru dalej nie czytaj, ten wpis wesoły nie jest.
Dlaczego wszystko, co sprawia nam radość, wszystko, czemu przypisujemy urok piękna, wszystko, co odziewamy w szatę ideału, kończy się czymś brudnym, głupim, nędznym lub śmierdzącym, dlaczego nietrwałość jest cechą absolutu, a wzniosłość i triumf nie są jego finałem? Miłość kona w znudzeniu, upodleniu lub zazdrości, dobroć w spektakularnych filantropiach, książka w składzie makulatury, poezja w ocenach szkolnych belfrów, konie wyścigowe w jatkach rzeźników, sława w megalomanii, wiedza w pysze, cacka na śmietniku…
Marność dopada mnie za często! A przecież nawet 40-stki jeszcze nie dożyłem…
Czy to znak, że jestem jakimś mega pesymistą czy może, że zbyt wcześnie mam właściwy ogląd spraw?
Wszystko jest tak marne i ulotne, tak łatwo przemija i kolory traci. Czy naprawdę nie da się znaleźć choć jednej rzeczy, choć jednego uczucia, które nie uschnie lub zdechnie prędzej czy później?
I ta szarość zwykłych dni! Jak pokonać ją trwale? Czy to w ogóle możliwe?
Silę się! Żółte karteczki przyklejam dookoła z napisami „Carpe diem, Carpe diem kurwa!”. I co? Wszystko na nic… Bo niby jak korzystać z tych dni w pełni? Jakimi radościami je wypełniać, które nie spłowieją po „kilku użyciach”?
W pamiętnych, pięknych czasach szkoły podstawowej zawsze z początkiem wakacji snułem plany jak to je świetnie sobie zapełnię, jak wykorzystam do oporu, ile wycisnę z każdego dnia słonecznej beztroski… I choć przyznam, że bywało, iż całkiem nieźle mi szło, to jednak na finiszu wakacji najczęściej marzyłem sobie, aby ktoś w cudowny sposób cofnął czas i dał mi jeszcze pełniej przeżyć je. A nawet jeśli nie całe to choćby tylko jeden ich tydzień.
A przecież nie chodziło mi nawet o wiele. Radością wystarczającą było pójście na basen Leśny i spędzenie tam z przyjaciółmi całego dnia na brykaniu w wodzie i popisach przed naszymi dziecięcymi sympatiami.
Ech… a jakież to były uniesienia, jakie uczucia do nich czyste i namiętne (mimo, że nieznające przecież jeszcze sexu), a jak przy tym pięknie naiwne…
I tak myślę sobie wiele razy jak tu żyć teraz – i jak te „wakacje”, które trwają nim starość podła dopadnie mnie na tyle, że jak obowiązkiem szkolnym w młodości – tak niedołężnością w starości, pozbawiony zostanę tej namiastki wolności jaką posiadam w wyborach i działaniach swoich?
I choć wciąż usilnie próbuję działać tak, by na łożu śmierci niczego nie żałować co zrobiłem i nie wyrzucać sobie, że czegoś zrobić nie spróbowałem, choć marzyłem o tym zawsze to i tak jestem i pełen obaw, że się nie uda. Że niedosyt życia do końca moich chwil prześladować mnie będzie. Że jak żyję, tak i umrę niespełniony, ogarnięty życia niedosytem bardziej uwierającym niż wszelkie ciała bolączki…
Bo najgorsze jest jeszcze w tym wszystkim to, że gdzieś w tym „dorosłym życiu” człowiek gubi tę swoją „lirykę”. Tę umiejętność cieszenia się pięknymi zachodami i wschodami słońca; ciepłymi nocami spędzonymi na tęsknym wpatrywaniu się w gwiazdy i rozmyślaniu czy gdzieś w ich układach planetarnych, podobnie nic nie znaczący ludzik jakiś nie stoi w tym dokładnie momencie i jednakowo nie myśli widząc nasze słońce – jako małą kropeczkę gdzieś na czarnym niebie we wszechświata bezmiarze.
W tej pieprzonej prozie życia potwornie jego poezji mi brak!
Już nawet nie potrafię się „zatrzymać” w tej jego gonitwie nawet tylko na chwilę i pozbawiwszy się choćby na pół minuty jego trosk np. ucieszyć, że dookoła zieleń tak pięknie pachnie… Ciągle za to jednak z uporem maniaka odkładam te momenty „na później” – jak tylko skończę jakiś projekt w pracy mojej lub załatwię inną, po głębszym się jej przyjrzeniu, mało ważną sprawę.
I tak czekam w poczekalni życia na te lepsze momenty, na to szczęście pełne i nieprzemijające… A tymczasem nikt nie mówi wciąż – WEJDŹ!
P.S. 1. Zapewne cześć ze znających mnie i sytuację życiową moją mogłaby pomyśleć od razu „A cóż z niego za niewdzięcznik!? Ma tyle od Boga i losu, że grzechem jest narzekać w jego położeniu… Piękna żona i dwie córcie, praca we własnej firmie zgodna z zainteresowaniami, własne mieszkanko, nowy samochód, podróże i brak kredytów…”.
To od razu powiem, że ja oczywiście doceniam na maksa wszystko to co mam i cieszę się tym! Mimo tego wciąż jednak jakaś niemożliwa do wypełnienia pustka prześladuje mnie…
I ten kto nigdy czegoś podobnego nie poczuł, takiego egzystencjonalnego bólu, sfrustrowania przemijanie i wszystkiego marnością pewnie nigdy tego nie zrozumie…
P.S. 2. Święta inspiracja… Każdemu polecam!