Czerpiąc radość z pokonywania codziennych trudności
ludzie zapominają o nieuchronności śmierci.
Spacerowałem ostatnio po zespole starych cmentarzy przy ul. Ściegiennego. Miejsce o tyle bliskie mi niestety, że od ubiegłego roku spoczywa tam m.in. mój nieodżałowany tata, po śmierci którego nie sposób już niczym pustki w sercu swoim zapełnić…
Ale w tym wpisie nie będzie o tym.
Nie ukrywam, że w swoim życiu miewałem okresy, gdy już nawet sama myśl o takich miejscach wydawała mi się na tyle odległa i niedotycząca mnie ani także mojej rodziny, iż nawet nie zaprzątałem sobie głowy większymi refleksjami na ten temat.
Niestety wraz z upływem czasu, gdy takie miejsca zaczęły powoli „upominać się” o osoby mi bliskie – chrzestnego, babcię, tatę i ludzi z mojego otoczenia nastał dopiero czas na zaprzestanie uciekania od tego tematu i pochylenie się nad istotą śmierci, która w końcu jak nic innego jest nierozerwalnie związana właśnie z życiem.
Przychodzi przecież taki moment w rozwoju człowieka, gdy poczucie naszej świadomości i upływania czasu wykształca się na tyle, by zyskać także porażającą świadomość śmiertelności, by człowiek zrozumiał, że kiedyś przed jego własną śmiercią nie będzie już żadnego ratunku. To jest nasze przekleństwo! To cena za dojrzałość naszego umysłu. Musimy żyć uzmysłowieni, że najgorsza z możliwych rzeczy pewnego dnia i tak nadejdzie i nieodwracalnie położy kres naszym marzeniom, planom, nadziejom i całemu naszemu światu. Każdy z nas więc żyje w cieniu osobistej apokalipsy.
Wiele już czasu i miejsca w swoich dziełach poświęcili filozofowie tajemnicy śmierci. Raz to pocieszali siebie i innych słowami swymi, innym zaś razem dołowali odbierając tym już za życia radość z niego. Przykładowo Epikur w słowach „Śmierć wcale nas nie dotyczy. Bo gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma.” próbował zapewne dowieść, że strach przed śmiercią jest naturalny, ale nieracjonalny. To chyba normalne dla człowieka, że dopóki nie czuje on chłodnego oddechu śmierci na swoim karku to stara się w większość nie myśleć o niej, wmawiać sobie, że jest „nieśmiertelny”, a przynajmniej do czasu…
Nie ma się co łudzić – wszyscy kiedyś umrzemy. Jednak właśnie to jak umrzemy jest bardzo ważne ale nie tylko dla nas, lecz także dla tych wszystkich, którzy będą jeszcze żyć po nas (i bez nas). To jak my umieramy, pozostaje na zawsze w pamięci tych, którzy nas pożegnają – a w szczególności ostatnie nasze słowa. Co chcielibyście usłyszeć na końcu i od kogo? Co chcielibyście powiedzieć na końcu i komu?
Z wiekiem coraz to więcej myślimy o śmierci i dzięki temu łatwiej doceniamy czas, który został nam dany oraz przekonujemy się, co w życiu jest najważniejsze. Ciężko jednak tak postrzegać tak rzeczywistość na co dzień i nie zapominać o naszej tymczasowości tu na tym świecie. Zbyt łatwo zatracamy się w codzienności i zapominamy o tym, co rzeczywiście ma prawdziwe znaczenie.
Ale może jednak zamiast codzienność swoją zasmucać widmem nieuchronnej śmierci warto byłoby postrzegać życie jak jakąś porywającą przygodową książkę? Podobnie jak książka ma okładki, swój początek i koniec, tak życie nasze doczesne jest zamknięte w klamrach narodzin i śmierci. I choć lektura zaczyna się i kończy to może opisywać odległe krainy, egzotyczne postacie i ich fantastyczne przygody. Mimo tego jednak, że ogranicza ją początek i koniec to jej bohaterowie nie znają tych zewnętrznych granic. Znają tylko momenty budujące ich opowieść – nawet po zamknięciu książki. Książkowe postaci nie boją się dotarcia do ostatniej strony. Mały Mikołajek nie obawiał się nigdy skończenia się jego przygód. I tak może też powinno być z nami. Wyobraźmy sobie księgę naszego życia, jej okładki, początek i koniec – nasze narodziny i śmierć. Znamy tylko te chwile pomiędzy – składające się na nasze życie. Nie powinniśmy się więc przesadnie na zaś bać się tego, co jest poza okładkami, przed narodzeniem czy po naszej śmierci. Tym samym też nie ma co martwić się o długość tej książki – czy jest krótką nowelką czy wielotomową epopeją. Liczy się jedynie czy stworzymy dobrą, chwytającą za serce opowieść.
Nie stójcie nad moim grobem i nie płaczcie.
Ken Wilber, Śmiertelni Nieśmiertelni
Nie ma mnie tam. Ja nie śpię.
Jestem tysiącem wiatrów, które wieją.
Jestem diamentowym blaskiem na śniegu.
Jestem światłem słonecznym na dojrzewającym zbożu.
Jestem łagodnym jesiennym deszczem,
kiedy budzicie się w porannej ciszy.
Jestem śmigłym lotem cichych ptaków.
Jestem łagodną gwiazdą, która świeci w nocy.
Nie stójcie nad moim grobem i nie płaczcie.
Nie ma mnie tam.
Wróćmy jednak do wspomnianego spaceru… Dziwne to trochę uczucie tak chodząc alejkami cmentarza uzmysławiać sobie, że kiedyś i moje ciało będzie tu ale już w zupełnie innej roli – złożone w niewielkiej odległości od powierzchni ziemi. I tak, jak teraz ja myślę o tych setkach osób, które ziemską swoją wędrówkę tu zakończyły, tak może kiedyś gdy mój grób ktoś mijał będzie i do podobnych refleksji dojdzie. Mijam stare groby bezimienne, mijam też groby osób w wieku moim i młodszych… I aż nie sposób uciec od myśli co stałoby się gdybym i ja na takim etapie życia swego odejść musiał…
Widzę groby tych, o których jeszcze pamięć żywa jest w ich rodzinach i ich bliskich oraz tych, którzy nawet tu już zupełnie samotnie leżą i nadziei nie mają na wizytę kogoś więcej niż tylko przypadkowego przechodnia mi podobnego… Część z nich „odwzajemnia” moje spojrzenia. Zamrożeni na wieki w jednej z chwil swojego życia spoglądają na opuszczony już świat z ceramicznych zdjęć.
Fotografia znacznie mocniej niż większość innych pamiątek po zmarłym pozwala przypomnieć nam sobie więcej szczegółów z jego życia. Ułatwia unaocznienie sobie jego osoby i sprawia, że możemy z nim „porozmawiać” a przynajmniej doń mówić. Mamy przez nią poczucie większej obecności zmarłego.
Obecnie dostępność zdjęć jest tak duża, że być może robimy ich nawet więcej niż kiedykolwiek będziemy mieli czasu na ich uważne obejrzenie. Jak jednak wyglądało to dawniej, choćby w czasach, gdy powstawał kompleks odwiedzanych przeze mnie cmentarzy? Okazuje się, że ówczesne praktyki fotograficzne dziś może uznalibyśmy niemal za brak poszanowania zwłok a już na pewno za dość makabryczne. W tamtych czasach jednak bywało, że ludzie nie mieli nawet jednego zdjęcia zrobionego w ciągu całego życia lub w najlepszym przypadku zaledwie kilka będących upamiętnieniem narodzin, ślubów i innych uroczystości rodzinnych.
Dlatego często jedyną pamiątką pozostającą po ukochanym, zmarłym za młodu dziecku lub po małżonku, który odszedł do innego świata zostawiając na tym ziemskim padole rodzinę z gromadką dzieci stawało się zdjęcie. Zdjęcie bardzo często robione pośpiesznie już po śmierci. Nieboszczyka jak najszybciej starano się przetransportować do zakładu fotograficznego lub gdy to było niemożliwe ściągano fotografa do domu denata. Podczas sesji fotograficznej zmarłym próbowano otworzyć oczy. Nie zawsze jednak było to możliwe i dlatego część fotografów wyspecjalizowała się nawet w domalowywaniu źrenic na zamkniętych już na wieczność powiekach. Fotograf był zatem osobą posiadającą niejako pewną władzę nad śmiercią. Wymagania stawiane mu były jednak bardzo duże – musiał on na czas swojej pracy „ożywić” osobę zmarłą. Samo jednak „przywrócenie życia” twarzy to nie wszystko. Zmarli bardzo często ustawiani byli do zdjęcia w różnych „życiowych pozach”, tzn. w pozycji pionowej z pomocą specjalnych statywów i stelaży skrzętnie ukrywanych na finalnym zdjęciu. Fotografia taka miała za zadanie nie tyle upamiętnienie samego pogrzebu lecz zmarłej osoby. Na zdjęciu nagrobkowym jest jednak najczęściej sama twarz, bo to ona zwykle jest najlepszym „streszczeniem” życia człowieka.
Ponadto częstą praktyką było wtedy wpisywanie na nagrobku funkcji bądź zawodów jakie zmarły za życia pełnił a nawet ubieranie ich w mundury np. strażaka lub policjanta. Cmentarz bywał więc albumem portretów lokalnej społeczności.
Choć z dzisiejszych czasach praktyki te mogą brzmieć całkiem przerażające, to warto pamiętać, że wtedy śmierć nie była takim tabu, jakim jest teraz. Ludzie umierali we własnych łóżkach (a nie w szpitalach czy domach starców), a ich ciała były myte, ubierane i szykowane w ostatnią podróż przez rodzinę a nie przez pracowników kostnicy. Śmierć była zatem wbrew pozorom bardziej naturalna i oswojona mimo, że nie oglądano jej w TV i nie epatowano nią w mediach.
Zdjęcia powyższe pochodzą ze strony www.klyker.com/victorian-photographs-of-the-deceased-relatives-39-photos/