W najcudowniejsze rzeczy trzeba wierzyć, żeby móc je zobaczyć.
W latające renifery i anioły.
W pokój na ziemi, dobrą wolę, nadzieję i radość.
One są prawdziwe, ponieważ ich istnienie można sobie wyobrazić.
Boże Narodzenie to nie jest data w kalendarzu,
to jest stan świadomości.
Dogasający jeszcze czas Świąt. Czas dojadania nadmiaru potraw przygotowanych na te dni, przejmowania się ich zbytnim odłożeniem się w obwodach różnych partii ciała – tak często nieporównywalnie dłużej wywalczanych uciążliwymi dietami i męczącymi ćwiczeniami. Teraz zaś zaprzepaszczanych tak łatwo na własne życzenie.
Pytanie więc czy było warto? Czy świętowanie Bożego Narodzenia można w jakiś inny niż kulinarny sposób celebrować? No właśnie… Zastanawiałem się ostatnio w jaki sposób w ogóle świętowanie dowolnych w zasadzie uroczystości i świąt człowiek może obchodzić i przeżywać. Jak się cieszyć z czegoś dając wyraz temu za pomocą radosnego świętowania tego.
Tańczyć? Nie każdy potrafi choćby tak, by samemu radość z tego mieć…
Śpiewać? Nie każdy potrafi choćby tak, by innym radości nie odbierać…
Rozmawiać? Często ludzie życie spędzają ze sobą całe a porozmawiać im się nie uda, bo co najwyżej tylko gadają do siebie wzajemnie się nie słuchając…
Może więc seks uprawiać – w końcu daje wielką radość niczym innym niedającą się zastąpić… Tylko jak skoro na imprezie obecne są dzieci ale i też teściowie. A jakoś w naszym klimacie orgie rytualne nie przyjęły się niestety…
Wychodzi więc na to, że pozostaje nam jeść! Najlepiej do rozpuku! Byle się tylko nie porzygać przy tym, bo szkoda trochę nie strawić tych dań tak czasochłonnych w przygotowywaniu a także tych bardzo drogich. A przy wymiotach i żółć z kwasów żołądkowych ogólne dobre wrażenie smaku zaburzyć nam może… Jedzenie jednak też bardzo przyjemnym bywa, można robić to wspólnie, w różnych miejscach, dość bezwstydnie i na różne sposoby do tego…
Jednak i tu obecnie nie jest nam już tak łatwo poczuć z jego pomocą jakiś odświętny nastrój. Dziś trudno znaleźć coś co sprawia odświętną przyjemność, bo wszystko jeśli chcemy jest dostępne niemal od ręki i każdego dnia. W moim dzieciństwie zaś bywały jeszcze rzeczy naprawdę odświętne. Np. owoce cytrusowe trafiały się jedynie na święta w sklepach a do tego szczęście i pieniądze mieć trzeba było, aby zdobyć je. Szynka z puszki była też odświętna. Ale i prawdziwa kawa wraz z czekoladą… Dziś zaś nie tylko, że mamy wybór tego wielki, bo aż półki w sklepach uginają się od towaru, to do tego często i cena jest już stosunkowo przystępna i nie wymaga aż tak wielkich wyrzeczeń, aby móc pozwolić sobie na spróbowanie czegoś choćby w małej ilości. Naprawdę więc natrudzić się trzeba czasem, aby znaleźć coś, co choćby tę namiastkę odświętności nam da, coś czego dotąd nie próbowaliśmy jeszcze – jakieś owoce lub i może nieznane nam dotąd danie.
Zamieniają więc ludzie także czas ten na kompulsywne oglądanie TV. Na skakanie z pilotem w ręku po programach z nadzieją na trafienie wreszcie czegoś co uwagę zatrzyma ich na dłużej. W końcu, w obecnych naszych czasach, tak bombardujących nas w każdej nawet minucie informacjami z zewnątrz, których nie sposób przetworzyć, takie migawkowe przeglądanie w koło całej dostępnej listy dziesiątek a czasem i setek kanałów okazuje się dla wielu już samą w sobie wartością.
Ci zaś, którzy zdecydują się zatrzymać na jednym kanale wiele więcej nie zyskują. Bo jeśli nie zdoła im się utrafić np. jakiegoś wartościowego filmu, który wraz z jego zakończeniem od razu nie wyłączy im myślenia lecz do głębszej refleksji jakiejkolwiek pobudzi, to najczęściej kończą na jakichś niby rozrywkowych programikach z „żartami” z których bez pomocy opłaconej widowni instruowanej kiedy śmiechem parsknąć trzeba człowiek by się sam nie zorientował, że to już ten moment miał być.
Upadek jednak telewizyjnego przekazu którym to jak bezwolne brojlery jesteśmy karmieni to temat na oddzielny wpis. Tu tylko powiem, że zatrważa mnie ta ludzka nieświadomość w tym zakresie połączona do tego z wiarą, że to co w TV mówią i pokazują w programach „paradokumentalnych” a nawet oficjalnych wiadomościach musi być prawdą – bo przecież telewizja nie kłamie. Masakra dosłownie – jak w filmowym Matrixie…
Ja na szczęście miałem tę przyjemność, że choć może również nie udało mi się uwznioślić duchowo na tyle, aby urodziny Chrystusa tak namacalnie odczuć jak choćby urodziny swoje lub kogoś z bliskich, to przynajmniej poczułem pełniej obecność mojej rodziny i jej bliskość. Dorośli siedzieli razem, dzieci wspólnie radośnie dokazywały hałasu robiąc przy tym co niemiara a TV stał w większości niemal niezauważony. I mimo, że myśli o tematach zawodowych przebiegały mi nawet czasem przez głowę to i tak był to czas zatrzymania się i miłej refleksji. Bo choć nic się niby wielkiego nie dzieje, to ma się i tak wrażenie, że właśnie tak ma być. Czas zwolnił na te 3 dni a my wróciliśmy wspólnie do czegoś tak ulotnego a zarazem tak deficytowego w tych czasach – do świadomej wspólnej obecności. Do czasu spędzonego razem połączonego z małą błogością wynikłą z przerwania czasu codziennego trudu i wysiłku.
A na zdjęciu ja z rodzeństwem swoim, choć z minami na pozór nietęgimi to jednak szczęśliwi… Z paczkami od Mikołaja z zabawy choinkowej organizowanej w okresie świątecznym w zakładach pracy czasu PRL-u. Wtedy jeszcze ta pomarańcza w paczce była czymś bardzo egzotycznym i długo wyczekiwanym, później zaś w domowym zaciszu już była z pewnym wręcz namaszczeniem konsumowaną – najczęściej do tego, dla wydłużenia efektu radości z jej posiadania na raty…
Nie chodzi mi oczywiście w żadnym wypadku o to, że tęsknię teraz za jakąś biedą i niedostatkiem minionej epoki. Ja po prostu tęsknię za chwilami odświętnymi. A także za czasem wyczekiwania na coś, który to czas bywał nieraz bardziej nawet przyjemny od samej tej chwili, gdy się to stało…