Pamięć jest leniwa, a dodatku zakłamana, zachowuje tylko te najlepsze i najgorsze chwile, silne wrażenia, a gubi i zaciera zwykłą codzienność i właściwe proporcje.
Minął kolejny dzień. Nic nadzwyczajnego się w nim nie stało, nic co można by pamiętać w sposób szczególny. A przynajmniej tak mógłbym pomyśleć w pierwszym momencie, gdyby ktoś zapytał mnie o niego…
Tymczasem zaś to jeden z tych niby bezimiennych, “szarych dni” jakie, gdy miną lata rozpamiętywał będę z rozrzewnieniem, czytając choćby tylko te słowa.
I zapewne przepełniać mnie wtedy będzie niczym nie możliwe do umniejszenia potworne poczucie straty.
- Straty chwil, kiedy moje pociechy są wciąż jeszcze małymi niewinnymi, choć czasem trochę niesfornymi dzieciakami – zaledwie 8 i 13 letnimi wciąż dziewczyneczkami…
- Straty dogasających myśli, że jeszcze nie taki stary jestem przecież, bo wciąż lat kilka przed 50-tką…
- Straty nadziei na spełnienie marzeń, na których realizację zabrakło mi odwagi, determinacji lub czasu…
- Straty kolejnego kończącego się lata, na które przecież tak strasznie wyczekiwałem każdego roku swojego życia, z wiekiem zdając sobie coraz to mocniej sprawę, że aż tak wielu ich nie mamy w życiu, by pozwolić sobie nie przeżyć jego wszystkich dnia na maxa…
- Straty optymizmu, że jeszcze coś czeka mnie dobrego w tym życiu, że jeszcze szczęście wróci do mnie w kolorze takim, z jakiego z dzieciństwa je pamiętam a wraz z tym nieuniknionego przeświadczenia, że już więcej naprawdę dobrego w mym życiu mnie nie spotka…
- Straty być może nawet już zdrowia, mojego lub moich bliskich lub co gorsza ich samych…
- I wielkiego żalu z powodu bezpowrotnie przeminiętego już mojego czasu…
Używaj daru życia. Uśmiechów dzieci, kolorów nieba, zapachu kawy, ciepłego wiatru i dzwonienia tramwajów. Ciesz się mroźną zimą i upalnym latem. Szczęście to czas. Nie zapomnij o tym.
I znowu na myśl wraca mi, w rodzącej się właśnie w głowie mojej panice, wyświechtane “carpe diem!”. Teraz chyba już nie od razu w postaci nerwowego obmyślania pilnych podbojów świata i podróży zamorskich do miejsc najbardziej egzotycznych…
Teraz myślę, że muszę chwytać dzień “przyglądając się” uważnie każdej jego minucie, bardziej świadomie je przeżywając i nimi się ciesząc.
Bo choć zwykłe na pozór, to są jednak naprawdę magiczne. Bo jest jeszcze jakaś młodość ducha wciąż w nas i wciąż nie zaakceptowaliśmy skradającej się do nas podstępnie tej wstrętnej starości. Jeszcze jakby zaprzeczamy naiwnie temu, że i nas ona w końcu dopadnie i co najwyżej tylko wspomnienia nam zostawi na pocieszenie lub odwrotnie – może właśnie na utrapienie…
Nie można tylko tęsknić za tym, co utraciliśmy, bo tak łatwo zapomnieć wtedy o tym co mamy, o tych chwilach, które jeszcze wciąż trwają.
Za moment kończę więc w tym miejscu to pisanie i idę popatrzeć choćby na swoje śpiące właśnie córeczki, na te ich słodkie buźki, których widok jest przecież moją największą radością życia…
A nim jeszcze dojdę do domu, to spojrzę sobie w to nocne, bezchmurne i tak gwieździste letnie niebo, zaciągnę się też głęboko w płuca cudnym zapachem tej ciepłej nocy pamiętając jak mało kiedy, że żadna z mijających właśnie chwil drugi raz już taka sama nie będzie i nigdy nie wróci…
Powinnością naszą jest doszukiwać się w codzienności rzeczy niecodziennych, drobnych, dających nadzieję. Gdy się wie na co zwracać uwagę, nawet w najgorszych chwilach można wypatrzeć choćby jej iskierkę.
Powinnością naszą jest nauczyć się magazynować takie iskierki i posługiwać się nimi, gdy sięgamy dna.
P.S. nie udało się tak od razu po skończeniu tych słów trafić do domu;
wschód słońca sprowokował mnie do małego spontanicznego fotowypadu, zakończonego m.in. powyższym zdjęciem…