– No to po co, według pana, jest jazz?
– Po to, żeby wiedzieć, że życie nie jest ani złe, ani ciężkie, ani krótkie. Jeżeli człowiek zapomni, co w nim ludzkiego, to, żeby słysząc muzykę, sobie przypomniał.
Wiedziony tradycją sprzed wielu lat, gdy czasu miałem pod dostatkiem i dość spore parcie na swój kulturalny rozwój postanowiłem udać się na „Zaduszki jazzowe”. Dom Środowisk Twórczych, jak zwykle na tego typu imprezach, dość mocno wypełnił się wszelkiej maści miłośnikami muzyki improwizowanej. Sądząc jednak po twarzach części z nich można było odnieść wrażenie, że znaleźli się tam niekoniecznie z powodu swojego wewnętrznego imperatywu do jazzu, ale na przykład do towarzystwa osoby sobie bliskiej z którą to tak uparcie chcą dzielić swoje pasje. Oczywiście nie mam zamiaru tego krytykować. W końcu jakby nie było jest to znakiem tego, że ich dbałość o rozwój wspólnych zainteresowań gotowa jest ponosić nawet dość spore ofiary…
Inną ciekawą grupą na widowni były egzaltowane dziewczęta już po trzydziestce, pozujące na mocno czujące ten rodzaj sztuki, co manifestowało się dla innych głównie ich nie zawsze miarowym potrząsaniem głową.
Nie, nie… potrząsanie to jednak niezbyt dobre tu słowo – to było raczej coś na kształt kiwania nią niczym piesek samochodowy z czasów PRL-u. Pewnie miało to przekonać zasiadających na sali artychów płci męskiej, że warto tę kobietę zagadnąć, że z nią nie będą czuli się samotni w swoim hermetycznym, muzycznym świecie tylko tak kiwać się będą móc przez życie razem…
No ale OK. Nie bądźmy aż tak cyniczni… W końcu wierzyć jednak trzeba, że na sali większość nie znalazła się tam z powyższych powodów, iż faktycznie wydarzenie to było dla nich realną ucztą muzyczną. A przyznam że być mogło, bo choćby duet Bernard Maseli & Irek Głyk (wibrafon i marimba) był na tyle ekspresyjny i żywiołowy, że trudno być mogło w miejscu usiedzieć… Że już nie wspomnę o The Gravity z niesamowitą trąbką Adama Kawończyka…
Była moc!
I aż serce kraje mi się, iż nie miałem możliwości nacieszyć uszu swych i oczu drugim dniem imprezy równie obiecująco zapowiadającym się… Jednak rodzinka w końcu ważniejsza jest – tym bardziej, że w takim wąskim 3 osobowym składzie to jeszcze tylko tydzień… A później to „koncerty” Vikusi się zaczną nam… choć głównie nocami zapewne 😉