Nie ma twardzieli a nawet najwięksi z nich, nawet najgorsze dziewczyny, bywa, że kurwy, wreszcie się zakochują. Wszyscy bez wyjątku karły, złodzieje, bankowcy, księża, nawet mordercy. A potem każdy słabnie, staje się bezbronny w swoim uczuciu, jak wykluwający się owad, odsłaniający miękkie powłoki ku niezliczonym wrogom, łamie swój kręgosłup i idzie na dno.
Tylko ten, kto tego nie przeżył sam, może szydzić z romansu. Tego słodkiego aż do znudzenia, z cielęcymi spojrzeniami i niezdarnością pierwszych podchodów. Na ten jeden moment, przemieniający najtwardszego cwaniaka w pluszowego misia i najbardziej niewinne dziewczę w świadomą swojego piękna kobietę, nie ma rady. Serce natychmiast puchnie tak, że przestaje się mieścić w piersiach, a drżenia rąk nie powstydziłby się alkoholik. Takie momenty pozostawiają w człowieku bruzdy niczym górskie wąwozy, niemożliwe do uleczenia i zabliźnienia. Takie chwile pamięta się nawet na łożu śmierci, mimo otaczającego je wianuszka dzieci i wnuków. Jedynym sposobem na to, żeby złagodzić skutki tego zaklęcia, jest przejście przez wszystkie jego etapy. Od gorących dłoni, żaru pocałunków i pozbawiającego snu szczęścia, poprzez zmęczenie zwykłą codziennością, z kłótniami i urodzinami u teściów, aż do momentu, w którym odkrywa się, że każdy kolejny przeżyty ze sobą dzień jest nagrodą wyrwaną z pyska czającej się za progiem śmierci. W przeciwnym razie ten magicznym moment przerodzi się w niebezpieczną legendę. Dzieje się tak, gdyż pamięć o nim nadaje mu złudny walor nieskażonej prozą życia doskonałości, zdolny rozsadzić od środka niejeden późniejszy związek. Nie można bowiem konkurować z aniołem, który przywłaszczył sobie na wieczność serce i rozum kochanej osoby, czyniąc ją istotą zdolną jedynie do odtwarzania tego pierwotnie zaznanego uczucia.
Adrian Grzegorzewski „Czas tęsknoty”
Miłości nie należy się bać, nawet jeśli wiemy, że skończy się dla nas katastrofą. Nawet w słusznym wieku jest ona wyczekiwana, daje nadzieję, że tym razem będzie idealnie. Nadzieją się żyje zawsze, to jest motor wszystkiego.
Hej! Miłość? Zakochanie?? Życzyć komuś? To tak jakby życzyć choroby. Psychicznej. Koszmarny wytwór kultury, poetów, pisarzy, filozofów ogłupiających się nawzajem i przy okazji rzesze bliźnich. Ucieczka od nazywania rzeczy po imieniu: pożądania seksualnego, pragnienia spełnienia w akcie seksualnym z pożądanym partnerem/rką. Bredzenie o miłości bezinteresownej jest niczym innym jak właśnie tym: bredzeniem.
Nauka rozwiewa w tym zakresie wszelkie wątpliwości: mózg zakochanej osoby obrazowany fRMI wygląda dokładnie tak samo, jak mózg ludzi dotkniętych chorobą psychiczną.
Zatem zamiast życzyć komuś zakochania, czemu nie życzyć udanego, cudownego bzykania?? Zdrowiej dla ciała i psychiki.